Witajcie na postapokaliptycznych pustkowiach! W świecie bezprawia opanowanym przez szumowiny i degeneratów. Świecie, w którym liczy się tylko dzień obecny, bo każdy kolejny może być ostatnim. Świecie, w którym zapomniano już o legendarnych, wschodnich stylach walki i stały się one wyłącznie miejskimi legendami. Właśnie tu przyjdzie Wam żyć, a raczej walczyć o życie. Ale spokojnie, przetrwanie to Wasze drugie imię, a pierwsze wcale nie brzmi Max.
Kenshiro to również swój chłop i szybko go polubicie, choć na początku gra nie bierze jeńców, wrzucając nas w sam środek konfliktu, o którym nie mamy bladego pojęcia. Przynajmniej jeśli nie znacie uniwersum Fist of the North Star i nie gustujecie w japońskich komiksach oraz animacji. Nie ma jednak tego złego. Historia nie należy do najtrudniejszych i twórcy bardzo szybko przybliżą Wam aż za dobrze realia, do których trafiliście.
Już od pierwszej chwili nie można pozbyć się wrażenia, że jest to Yakuza ubrana w nieco brudniejsze szaty. I nie mam tu na myśli aktora głosowego Kena, którego doskonale kojarzymy z roli protagonisty gangsterskiej sagi. W tym miejscu polecam włączenie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, bo angielska bardzo mocno od niej odstaje. Niemal wszystkie składowe rozgrywki to kopiuj-wklej z Yakuzy, a sam tytuł powstał nawet na tym samym silniku graficznym. Nie ma bynajmniej w tym nic złego, bo zupełnie inne realia tytułu przekładają się na inne doznania, warto jednak zdawać sobie z tego faktu sprawę, by później nie być zaskoczonym.
Tak więc jeśli jesteście fanami sagi o Smoku Dojimy, opanujecie w kilka sekund mechaniki i będziecie wiedzieć, czego mniej więcej należy się spodziewać. Coby jednak nie było, gra oferuje też wiele własnych patentów, a te przeniesione również zostały świetnie dopasowane do nieco innego założenia tytułu. Jak nazwa wskazuje, te w dużej mierze opierają się na walce, a walk jest tu naprawdę zatrzęsienie. Jak przystało na ostatniego mistrza stylu Hokuto Shinken, Ken przynajmniej w teorii stroni od konfliktów i jedynie szuka swojej ukochanej Yurii, której odnalezienie stanowi główny filar fabuły Fist of the North Star. Od teorii do praktyki jednak daleka droga i chcąc nie chcąc nasz protagonista wplątuje się co rusz w kolejne kłopoty, które zmuszają go do korzystania z jego śmiercionośnego stylu walki.
A ten robi wrażenie. O ile podstawowe ciosy prezentują się dość sztampowo i tradycyjnie, o tyle wykończenia to prawdziwa uczta dla oczu. Choć bardziej dla osób nieco skrzywionych, bo wybuchające głowy to jedynie jedna z licznych „atrakcji". Jest krwawo. Ale nadal ze smakiem, a całość utrzymuje konwencję pierwowzoru. Z czasem też nauczymy Kena kolejnych technik, które uczynią z niego prawdziwą maszynę do koszenia wrogów. Tych niestety twórcy poskąpili i o ile bossowie są naprawdę ciekawi, o tyle przez większość gry mamy do czynienia ze zwykłymi bandziorami i zakapiorami przemierzającymi spustoszały świat. Stanowią oni jedynie przedsmak prawdziwych walk.
Świat do największych nie należy. Choć widać, że Japończycy pozazdrościli zachodnim braciom wydania Mad Maxa, robiąc z gry małą piaskownicę, którą przemierzamy niewielkim wozem. Nie jest to może zabawa na taką samą, wielką skalę, ale szukanie ukrytych na pustyni przedmiotów i branie udział w wyścigach potrafią na dłuższą chwilę przykuć do ekranu.
Trzymajcie się mocno, bo to nie koniec atrakcji. Idąc za ciosem, SEGA przeniosła do gry szereg mini-gier z Yakuzy i stworzyła wiele nowych, które stanowią prawdziwą jazdę bez trzymanki i warte są czasu każdego bardziej zakręconego gracza. I tak z tradycyjnych aktywności ponownie będziecie mogli zarządzać klubem hostess, ale tym razem w postapokaliptycznym mieście - tak, to brzmi tak samo dobrze, jak i wygląda. Ken za pomocą swojego stylu potrafi również leczyć ludzi z dolegliwości, zatem otrzymujemy sposobność prowadzenia własnej „kliniki". Uwierzycie, że leczenia odbywają się w niemal muzycznej mini-grze? W wolnej chwili pobawicie się w barmana i zagracie w pustynną odmianę baseballu, w którym za piłki robią złoczyńcy na motorach. Aż ciśnie się na usta: „Japonia". Przyznam, że wielokrotnie sam byłem w szoku i zadawałem sobie pytanie: „Co ja właśnie zobaczyłem?", ale... kocham zwariowaną konwencję tej gry!
Za każdym razem składam wielkie pokłony japońskim twórcom za to, że potrafią pod przykrywką zwariowanych mini-gier i aktywności ukryć dobrą, dorosłą historię. Nie martwiąc się przy tym, w odróżnieniu od zachodnich deweloperów, polityczną poprawnością czy obecnymi trendami. Jasne, Lost Paradise to gra często w mechanice opóźniona, pewnie, że pod względem wykonania do pięt nie dorasta kolosom z zachodu. Jednak podczas grania wszystkie te rzeczy przestają mieć choćby najmniejsze znaczenie. Porywa nas wir i już po chwili dajemy ponieść się prądowi, chłonąc wszystko, co widzimy i słyszymy na ekranie. Nie każdemu spodoba się taka konwencja, ale też nie do każdego kierowany jest tytuł.
Fani anime będą jednak w pełni usatysfakcjonowani. Pod względem oprawy to praktycznie brat bliźniak Yakuzy, pomijając oczywiście różnice w samym settingu. Gra w niczym nie ustępuje anime i po prostu się ją kocha lub nie. Nie ma tu złotego środka. Jednak stworzenie bliźniaczej gry nie obyło się bez bliźniaczych problemów. Ponownie mamy tu do czynienia z niepełnym udźwiękowieniem, co bardzo zaburza klimat, zwłaszcza że dialogów nie ma znowu aż tak wiele. Czasami występują niewielkie spadki płynności, a tekstury potrafią wczytywać się na naszych oczach. Są to co prawda problemy bardzo sporadycznie i przez wiele godzin grania uświadczyłem ich zaledwie kilka razy, ale gdy już się pojawią, bardzo rażą w oczy. Wielokrotnie można też odnieść wrażenie, że pomimo kilku różnic jest to nic innego, jak Yakuza przeniesiona do postapokaliptycznego świata. Za mało tutaj nowości i zabrakło gdzieś zupełnie świeżych pomysłów. Zamiast tego zaserwowano nam kolejny raz to samo danie przyprawione w inny sposób. Nadal jest zjadliwe, ale chętnie poszlibyśmy już do restauracji obok. Rozumiecie, co mam na myśli?
Fist of the North Star: Lost Paradise potrafi bawić. Miejscami nawet bardzo. Nieskrępowana niczym konwencja sprawia, że jako gracze jesteśmy w stanie zaakceptować jej nawet największe dziwactwa. Te same w sobie stanowią siłę tytułu i sprawiają, że warto sprawdzić grę na własnej skórze. Kto wie, być może spodoba Wam się bardziej, niż myślicie? Gdyby jednak postawiono mnie pod ścianą i kazano wybierać, bez namysłu sięgnąłbym po przygody „Smoka Dojimy". Tylko dla wiernych fanów anime i pozostałych gier SEGI.